wtorek, 29 grudnia 2015

Od Mocarnego

Parszywe słońce gotowało moje ciało w grubym futrze. Łapy piekły mnie od ciągłej wędrówki po kamiennym gruncie. Życie samotnika nie należało do prostych, jednak byłem przyzwyczajony do tego typu objawów. Znajdowałem się na Amethist Mountain, suchych i gorących pustkowiach. Cały krajobraz otaczały piaszczysto kamienne szczyty, gdzie nie gdzie wyrastały kępki traw. Dalej można było dostrzec lasy sosnowe wyglądające jak zapałki wbite w ziemie. Nie wiedziałem dokąd zmierzać. Tereny były mi nieznane, gdyż zawędrowałem na nie przypadkiem. Miałem tylko nadzieję, że nie zamieszkują je żadne watahy. Bo byłby problem. 
Zaszeleściły trawy. Jedno źdźbło ugięło się nieznacznie. Nikt normalny nie zwróciłby na to uwagi jednak ja wiedziałem, że ruch wywołało coś co żyje, porusza się i jest futrzaste. Wygiąłem ciało wybijając się tylnymi nogami, lądując w kępie. Zakleszczyłem brutalne szczęki na zwierzątku, które nic się nie spodziewało. Ogromną szczęką złamałem królikowi kręgosłup. Podniosłem martwe ciało w pyszczku, po czym jednym hapsem schrupałem łup, wypluwając okrwawione kości. Pyszczek miałem cały we krwi, więc oblizałem się. 
Nie było co marnować czasu. Musiałem ruszyć w dalszą drogę. Znaleźć schronienie na noc, trochę więcej pożywienia, gdyż muszę przyznać, jedzenie było tutaj mizerne. 
<> <> <>

Moja ciągła wędrówka doprowadziła mnie aż do małej doliny, obsianej gęstymi lasami. Było tu o wiele chłodniej i wilgotniej. Niesamowite, jak szybko zmienia się klimat. Po drodze udało mi się przepędzić z terenów parę zagubionych dusz. Od dłuższego czasu nie jadłem więc byłem nerwowy, przykuwał mnie każdy szelest. Las w przeciwieństwie do tamtejszych gór, wydawał się zamieszkany. Pętle różnych zapachów wisiały w powietrzu, zwierzyna była tłusta, jednak bardziej wyczulona na niebezpieczeństwo bo trudno było cokolwiek złapać. 
Zaczynałem się denerwować. Brzuch ewidentnie mi się skurczył, pod grubym futrem zaczynały rysować się żebra. A miałem nadzieję, że uda mi się wyhodować trochę tłuszczu. 
Przemierzałem trawiaste połoniny. Źdźbła sięgały mi do piersi, niektóre łaskotały po twarzy. Nie były to dobre tereny gdzie mogłaby się schować zwierzyna. Jednak mimo tego czułem tutaj dziwną woń...Obcą. W pewnym momencie zatrzymałem się i powąchałem powietrze. Woń przybrała na sile, była ostra i niezbyt przyjemna. Pachniała...wilczym futrem. 
Nie bałem się, jednak wyostrzyłem zmysły. Dla bezpieczeństwa przylgnąłem mocniej do ziemi, położyłem uszy i napiąłem mięśnie. W powietrzu wyczułem coś jeszcze... zapach łagodny i smaczny, mieszający się z zapachem mokrej leśnej ściółki, mchu i ciepłej zwierzyny. Sarny.
Widziałem je. Małe stadko pojawiło się na horyzoncie, ginąc w odmętach zielonej trawy. Stado składało się z 4 dorosłych saren, w tym jedna ciężarna, dorosłego rogacza i jednego młodego cielaka. Oblizałem pysk.
Napiąłem łopatki i powoli skradałem się w ich stronę. Byłem wilkiem potężnej budowy - moje łapy były ciężkie i niezgrabne, co okropnie przeszkadzało samotnikowi. Jednak musiałem sobie radzić ze swoim ciałem.
Byłem już wystarczająco blisko. Widziałem drobiny mchu na porożach rogacza, ich zapach mącił mi w nosie. Stado było zajęte paszeniem się, nie zauważyło czarnego wilka czającego się w trzcinie.
Na moje nieszczęście, musiałem postawić łapę patyku, który spadł mi pod nogi chyba z nieba. Rogacz uniósł szlachetną głowę, po czym ruszył do ucieczki a jego stado za nim. 
Wykonałem zwrot i ruszyłem pędem za nimi. Adrenalina buzowała mi w żyłach, biegłem ile sił w łapach. Stado oddalało się z każdą sekundą. Rozwarłem pysk łapiąc hausty powietrza. Nie mogłem się poddać. 
Myślałem, że nie ma już nadziei, kiedy na moje błogosławieństwo, młody cielak, potknął się o wystający upadły konar. Siła rozpędu rzuciła nim o grunt, wprost słyszałem trzask łamanych żeber. Oczy zalśniły mi dziko. Przyśpieszyłem, ponieważ sarna podniosła się na nogi i kulejąc w panice próbowała dogonić matkę. Wiedziałem, że będzie mój.
I wtedy z lasu wybiegł wilk. Nie wiedziałem czy to samotnik, czy patrol watahy, jednak biegł równie szybko i zrównał się ze mną. Wiedziałem jedno - rozpoczęła się rywalizacja o pożywienie. 
Wadera miała buro-szarą maść z odcieniami rudego i płonącymi błękitnymi oczami. Łapy przechodziły jej w biel. Byłaby dla mnie zwykłym upierdliwym wilkiem, próbującym skorzystać na moim polowaniu, gdyby nie to, że do złudzenia przypominała Fireher.
Te same umaszczenie...ta sama dynamika biegu, zawziętość w oczach... Coś ścisnęło mnie w sercu, lecz jeszcze mocniej w żołądku. 
Zrobiłem parę wyskoków i zrównałem się z sarną. Przerażone zwierze wierzgnęło, a ja uniknąłem jego kopyta po czym agresywnie wbiłem się zębami w udo malucha. Obcy przeciwnik wyskoczył na kark sarny i skutecznie zagryzł tętnice. Cielak padł.
Oddychałem ciężko, jednak nie marnując czasu zatopiłem szczęki łapczywie wydobywając kawały tłustego, ciepłego mięsa. Wadera podeszła aby się też pożywić, lecz warknąłem na nią ostro ukazując wszystkie kły.
O dziwo wilczyca odwarknęła.

<Jack? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz